28 grudnia 2010

LOSOWANIE CANDY

Losowanie odbyło się niestety dopiero dziś, kiedy udało mi się dorwać do internetu. 20 grudnia już wyjechałam na wieś do rodziców i tam wciąż nie ma "połączenia ze światem". Dziś szybko i krótko, dla tych zniecierpliwionych wynikami, więc ta.. ta.. taddamm... dam.... Szczęśliwcem filiżanek zostaje:

paula_71

Pauluś, myślę, że uda nam się zobaczyć jeszcze we Wrocławiu. Jeśli nie, to proszę Cię o adres i na pewno w paczce filiżanki dolecą do Ciebie. Cieszę się, że akurat do Ciebie one trafią, bo znasz je bardzo dobrze;) Gratuluję!

Dziś się nie rozpisuję, w środę powrót do wielkiego miasta. Będzie relacja ze świąt, tak długo oczekiwanych...

Miłego dnia!!!

15 grudnia 2010

PRZEPROWADZKA

Już dziś zaczęło się całe zamieszanie, przeprowadzki nadszedł czas! Ale już mam taką wprawę w pakowaniu, że idzie to bardzo sprawnie i powiem szczerze, że nawet przyjemnie;) Rok 2010 był rokiem przeprowadzek, już trzecia! Dwie moje oraz jedna moich rodziców do domu  na wieś. Mam nadzieję, że w nowym mieszkaniu zagrzeję miejsca trochę dłużej i chyba wszystko na to wskazuje, bo jestem nim zauroczona. Poprzednia właścicielka stworzyła wnętrze w takim stylu, jakie uwielbiam! Stare deski na podłodze, odnowione drewniane framugi i stare meble... Teraz to mam głowę pełną pomysłów jak to bardziej zaaranżować i stworzyć atmosferę tego miejsca. Ach... jutro już koniec, a zarazem początek! Nie mogę się doczekać.
Wracam do pakowania i całego zamieszania logistycznego, wcale to nie jest takie proste, gdy nie ma się własnego auta, a za oknami w dodatku jeszcze siarczysty mróz. Ale nie z takimi rzeczami dawałam już sobie radę!

I trochę zdjęć moich dekoracji, jakie zrobiłam w domu rodziców...

Adwentowe lampiony


Przepiękne ptaszki wykonane przez Anię 


Miłego wieczoru!

10 grudnia 2010

ZA OKNAMI ŚNIEG, A U MNIE...

... a u mnie powoli czuć świąteczny nastrój. Wczoraj wpadłam w wir robienia prezentów. Nie wiem, czy macie też tak jak ja, ale kiedy zaczynam robić prezenty, to nie mogę przestać. No jedynie w momencie, kiedy portfel zrobi się pusty ;) To cudowne uczucie obdarowywać innych. Miarą naszego szczęścia jest dawanie innym. Wtedy możemy dopiero poznać jego pełnię i głębię. Także ten świąteczny czas, to najpiękniejszy moment, kiedy możemy dzielić z innymi, być z nimi i cieszyć się tym, co mamy. Powoli zaczęłam ozdabiać moje mieszkanie, ale że dosłownie za 2 tygodnie zmieniam lokum, to już raczej myślami jestem gdzie indziej, już inne aranżacje mi w głowie. U mnie aniołów zawsze pod dostatkiem, a szczególnie teraz...




Dziś jadę odwiedzić rodziców i wiem doskonale, że z mamą zaczniemy przyozdabiać dom. Będą to nasze pierwsze święta w nowym domu. Wcześniej nie pisałam o remoncie domu, jak wszystko w nim powstawało, ale na pewno będę do tego wracać. Dawno mnie tam nie było, więc już się nie mogę doczekać kiedy pojadę na wieś. Będziemy robić ozdoby z owoców, stroiki, pierniczki... ach... jak cudnie!!!

Pierwszą rzeczą, jaka wprowadza mnie w świąteczny nastrój są przygotowania do Jarmarku Bożonarodzeniowego. Wrocław wygląda przepięknie!!! Co roku tam jestem, już taka moja tradycja. Oczywiście, że już byłam i to kilka razy dostarczyłam sobie tej przyjemności;) Te zapachy różnych specjałów, kolorowe stragany, ogromna choinka i smak grzanego wina, który nawet w największy mróz potrafi niesamowicie rozgrzać. Ci, którzy jeszcze nie byli, nic straconego, ponieważ do 23 grudnia można się nim cieszyć. No potwierdzenie, jak tam jest pięknie...




Miłego weekendu!!!

8 grudnia 2010

EGZOTYCZNY KURCZAK... A LA DOLATKA

Skoro wróciła mi wena tworzenia, to chwalę się ;) Dziś mnie naszło na gotowanie!
Ze względu na moje lekko zachwiane zdrowie, musiałam zadbać o dietę. Wiele składników musiałam wyeliminować, ale tym samym wiele wprowadziłam do mojej kuchni. Na pewno zdrowiej się odżywiam i chyba mi to służy, bo na prawdę chciałabym w końcu wyzdrowieć. Także od dzisiaj w moich przepisach znajdziecie potrawy bez mleka i wielu pszennych składników. Wszystko jest lekkie i zdrowe! :)


Na te chłodne dni mam do zaproponowania coś rozgrzewającego i kolorowego. Nazwałam go egzotycznym kurczakiem, a co! :)

EGZOTYCZNY KURCZAK
à la Dolatka

ryż brązowy
2 piersi z kurczaka
 1 mango
3 gruszki
1 mandarynka
korzeń imbiru
kurkuma
sól, pieprz
kostka rosołowa


Trzeba zacząć od gotowania ryżu, ponieważ gotuje się ok. 30-40 min. Warto tyle na niego czekać, ponieważ jest o niebo zdrowszy od białego. I kolejną rzeczą, która działa na jego korzyść to to, że ogrzewa organizm, natomiast biały ryż ochładza. Wiec w takie chłodne dni warto skorzystać z jego dobrodziejstw.
W tym czasie pokrojone mango, mandarynkę i gruszki wrzucamy do garnka, żeby się poddusiły. Po 7-10 minutach wlewamy szklankę bulionu. W drugim garnku gotujemy w całości piersi z kurczaka. Kiedy będą one już gotowe, kroimy je w kostki i następnie dorzucamy do duszących się owoców. Po chwili, sypiemy kurkumę i straty korzeń imbiru (można już gotowy, ja preferuję korzeń, bo ma więcej intensywnego smaku). Dużo pieprzu i sól. Gotujemy na małym ogniu do momentu, kiedy mango będzie miękkie (jest to dość twardy owoc) i wszystko przejdzie swoimi smakami. 
Byłam zaskoczona smakiem, bo to był mój eksperyment. Ale chyba nie zawiodłam, bo dziś przyjaciołom smakowało. Chciałam jeszcze dodać na wierzch świeżą miętę, ale cóż.... nie miałam ;) Jest to potrawa, która na prawdę rozgrzewa organizm, głównie dzięki dużej ilości imbiru.
Próbujcie i jeśli macie jeszcze ciekawe propozycje do urozmaicenia kurczaka, to czekam na komentarze!

P.S. Aranżacja zdjęcia dość kiepska, ale byłam tak głodna, że musiałam szybko zdjęcie zrobić ;)

Bon appetit!!!

POWROTY.... I CANDY NA POWITANIE

Pół roku minęło, żebym wróciła na strony bloga. Ta moja przerwa była spowodowana wieloma sprawami, ale chyba najbardziej utratą weny twórczej. Chyba jak każdy artysta kiedy nie czuje potrzeby tworzenia, to dzieło mu nie wyjdzie. Wydawało mi się, że nic nowego w moim życiu nie pojawiło się, godnego uwagi, ale że od niedawana powróciła wena i trochę zmian, tylko przyśpieszyło powrót. No i znajomi dopytywali się kiedy coś nowego ugotuje ;)
Także wróciłam, mam nadzieję, że za obopólną przyjemnością, moją i waszą, czytających mojego bloga.
Będę wracać, do rzeczy, które wydarzyły się przez ostatnie sześć miesięcy, no i  oczywiście będę pisać o moich codziennych "mały szczęściach".

Żeby miło się zaczęło, przygotowałam dla Was candy powrotno-powitalne. Są to dwie małe filiżanki, którymi się już kiedyś chwaliłam. A teraz bym chciała, żeby do kogoś z Was trafiły i może już na Boże Narodzenie. Także każdy komentarz będzie brał udział w losowaniu, które odbędzie się 20 grudnia (żebym zdążyła Wam wysłać prezent na święta).

21 czerwca 2010

POLSKA-FRANCJA-UKRAINA-WĘGRY... i jeszcze więcej!

Weekend upłynął pod hasłem MIĘDZYNARODOWE! I miało to wielorakie znaczenie. Po pierwsze, jest to końcówka semestru na studiach i miałam nawał pracy, a mój kierunek to stosunki międzynarodowe, więc zgodnie z tytułem. Po drugie, mam gości prosto z Paryża. Także Francja do mnie zawitała na te kilka dni. Z utęsknieniem czekam na chwilę, kiedy ja będę mogła w końcu wybrać się do Bretanii, Normandii... ach! Na to jeszcze cierpliwie muszę poczekać, natomiast teraz trochę Francji do mnie przyjechało. Także sobota upłynęła przyjemnie, spacer po wrocławskim rynku i kawa w mojej ulubionej kawiarence. Kto tam jeszcze nie był, to polecam! Nazywa się Nefryt i znajduje się w samym Ratuszu, obok Piwnicy Świdnickiej. Pierwszy raz jak ją zobaczyłam to zakochałam się na miejscu i mimo, że wtedy było jeszcze chłodno i deszczowo. A teraz popatrzcie jaki jest jej urok, kiedy już słońce zawitało...







Filiżanki są piękne! Unikatowe, nie ma dwóch takich samych. Kawa z włoskiego ekspresu (ogromnego, miedzianego!) i codziennie świeże ciastka, robione przez sama szefową (która chyba powinna dostać nagrodę  francuskiego patissier). To cóż potrzeba więcej...?









No i moi Paryżanie...


Dzień skończył się wyjściem do teatru muzycznego, na musical Hair. Jestem ogromną fanką Hair Milosa Formana i raczej krytycznym wzrokiem patrzyłam na wydanie wrocławskie. Zawsze ciężko jest stworzyć coś innego niż oryginał, by nie zrobić czegoś banalnego, powtarzalnego bądź totalnej klapy. Wrocławski Hair, według mnie oczywiście, na pewno nie był rewelacją, chociaż kilka scen mi się podobało i kilku piosenkarzy zrobiło na mnie duże wrażenie. Natomiast wieczór w takim towarzystwie zawsze się uda, no i znowu obcowałam z czymś 'międzynarodowym'.
Natomiast cała niedziela upłynęła pod hasłem 'Kalejdoskop kultur'. We Wrocławiu odbył się już trzeci raz taki festiwal i cieszę się, że w tym roku byłam. A najbardziej spodobał mi się wieczór koncertowy. Po prostu zachwyciłam się muzyką ukraińskiego zespołu Гуцул Калiпсо. Od razu kupiłam ich płytę, dostałam podpisy wszystkich muzyków, a teraz piszę posta słuchając ich. Pierwsza ukraińska płyta w mojej kolekcji.
Chociaż to, co mi się najbardziej podobało z całego festiwalu, to fakt, że już wszystkie kultury się przenikają. I nie ważne, gdzie żyjemy, mamy z nimi styczność i to już bez żadnej wrogości. Tylko patrzymy na nie z ciekawością i zainteresowaniem. Szczególnie zauważyłam to w zespole romskim, gdzie tańczyły tam wszystkie dzieci, polskie i romskie. I aż uśmiechnęłam się z radości, że te bariery już zanikają, a dzieci są wychowywane w szacunku do innych kultur.



Na koniec zaśpiewał romski zespół z Węgier, Romengo. Wokalistka, z przepięknym głosem zachwyciła publiczność, a romska część publiczności przyłączyła się nawet do tańców na scenie. 

A teraz wracam do pracy, przygotowania do ostatnich zaliczeń i egzaminu i czekam na chwilę wytchnienia, żebym mogła w końcu wrócić do malowania:)

10 czerwca 2010

ŻÓŁTO-ZIELONO MI...

Już wróciłam z Niemiec, ale dopiero dziś znalazłam chwilę, żeby siąść do bloga. Jak tylko przyjechałam, to wróciłam znów do szybkiego życia, a obowiązków to nawet przybyło. A do tego gorąco!!! Cieszę się strasznie, że słońce w końcu zawitało, ale momentami spowolnia wszystko, kiedy ja muszę mieć teraz sprinterskie tempo. Mimo tego, że wszystko toczy się w ciągłym biegu, to nie zapominam o jedzeniu... A to słońce natchnęło mnie, to zrobienia czegoś lekkiego, szybkiego i ciekawego. A na początek KURCZAK W SOSIE CYTRYNOWYM Z RYŻEM. Pomyślałam sobie o czymś rześkim, a poza tym miałam dużo cytryn. Uwielbiam cytryny i wszystko, co kwaśne! Mniaammm sok z cytryn jest tak orzeźwiający, a przede wszystkim zdrowy! Dlatego, cytryny u mnie królują i pewnie nie raz coś z nich jeszcze zrobię;) A zatem...


KURCZAK W SOSIE CYTRYNOWYM
2 piersi z kurczaka
2 duże cytryny
1 żółtko
125 g śmietany 12%
1 kostka bulionu rosołowego
oliwa z oliwek
sól, pieprz
ryż

Umyte, pokrojone piersi z kurczaka wrzucamy na rozgrzaną oliwę do rondela. W momencie, gdy woda już odparuje, a kurczak zarumieni się trochę zalewamy bulionem. Bulion wcześniej zalewam wrzątkiem w kubku i taka ilość wystarcza, bo później sos może być za rzadki. Kiedy kurczak dusi się na bulionie, przygotowujemy w miseczce śmietanę, żółtko i sok z cytryny. 
Niestety nie miałam wyciskarki do owoców, to cytryny wyciskałam sama dłońmi i przy tym miałam świetną zabawę. Myślę, że jak dacie takie zadanie swoim dzieciom, to na pewno się ucieszą:) Ale wracając do meritum...
Mieszamy to wszystko, na gładką masę. Dodatkowo wcześniej starłam skórkę z cytryn, żeby wiórki krążyły gdzieś w sosie. Oczywiście ilość soku z cytryn jest dowolna, nie każdy lubi tak kwaśny smak. Ja uwielbiam, więc sobie nie żałuję, natomiast śmietana dość łagodzi ten smak. Następnie wrzucamy konsystencję do rondla i dusimy przez jakieś 10 minut, żeby wszystkie składniki połączyły się ze sobą. W tym samym czasie gotujemy ryż. Strasznie nie lubię ryżu w woreczkach i zawsze używam sypkiego. Dlatego nie podaję proporcji, to już tylko zależy od Was ile potrzebujecie. Sos jeszcze przyprawiam z dość dużą ilością pieprzu. Połączenie cytryn z pieprzem, rewelacja! Dlatego nie pozostaje nic innego, jak tylko podać na talerze:)


A to w trakcie gotowania, mój kuchenny bałagan i świetna zabawa z wyciskaniem cytryn;)






A kolejna potrawa, którą dzisiaj zrobiłam to omlet ze szpinakiem. Na pewno to już znacie, ale w takie gorące dni nie chce się długo siedzieć w kuchni, dlatego proponuję coś prostego i dość szybkiego. Wcześniej było żółto-cytrynowo, a dziś zielono-szpinakowo. Mamy wszystkie kolory lata, cudnie!!!





OMLET ZE SZPINAKIEM
szpinak (zamrożona paczka)
2 duże ząbki czosnku
0,5 cytryny
sól

na ciasto:
2 jajka (na 1 osobę)
2 łyżki mleka
1 łyżka mąki
sól, pieprz
oliwa z oliwek

Na jednej patelni wrzucam zamrożony szpinak. Oczywiście można świeży, ale potrzeba na to więcej czasu, żeby go wcześniej przygotować. Kiedy woda odparuje, można go podlać lekko oliwą, żeby nie przywierał do patelni. Dorzucamy posiekany czosnek, cytrynę i sól. Sekret tkwi w dobrym doprawieniu szpinaku, żeby nie był za mdły. Dlatego znów górą cytryna! Nie żałuję jej, czasami więcej wciskam niż połowę;)
Omlet przygotowujemy mieszając jajka, mąkę i mleko na gładką masę. Doprawiamy i wrzucamy na patelnię. Żeby dobrze zrobić omlet, czyli żeby się nie rozlał, nie złamał, itp., to trzeba po 1) dobrze rozgrzać patelnię, a w momencie smażenia zmniejszyć temperaturę, po 2) umiejętnie polać oliwą z oliwek (robię to na oko), jeśli będzie za mało, wyjdzie suchy i się złamie, a jak za dużo, to będzie tłusty, a po 3) sprytnie przewrócić na drugi bok dwoma łopatkami, co chyba jest najtrudniejsze;) Ale wiem, że wyjdzie!!!:)




Bon appetit!!!

5 czerwca 2010

SŁONECZNY FREIBURG

Właśnie siedzę na balkonie i odpoczywam, jedząc przepyszne truskawki z pobliskiego sadu... Jest cudnie! Słonecznie (w końcu doczekałam się upragnionego słoneczka!), cicho i spokojnie...




Od kilku dni relaksuję się w jednym z moich ulubionych miejsc w Europie, czyli w niemieckim Freiburgu. Zawsze tu przyjeżdżam, żeby podładować akumulatory. Mimo tego, że jest to bardzo duże miasto, to odnajduję tu spokój. Mam tu swoich przyjaciół, a tak naprawdę stali się moją rodziną. Mieszkają na skraju miasta, gdzie z okien rozpościera się przepiękny widok na rezerwat przyrody.


Już tyle razy rozbiłam sobie wycieczki rowerowe, spacery, żeby tylko mieć kontakt z naturą i odpocząć od zgiełku szalonego miasta. Chociaż Freiburg, to taka trochę "wieś w mieście";) Są zakątki, gdzie jest cisza, wokół sama zieleń, ale też miejsca pełne ludzi i dobrego towarzystwa. Każdy tu może znaleźć coś dla siebie w zależności, co mu w duszy gra. Dla mnie jest to miejsce idealne, ponieważ tyle jest we mnie przeciwieństw i różnorodności. A tu mam wszystko!!! Ot, tak!
Później napiszę jeszcze trochę więcej o Freiburgu i dlaczego jest tak dla mnie ważny, ale zaczynam powoli się spieszyć do wyjścia, a jutro opowiem dlaczego... Jadę do Stuttgartu! Trzymajcie kciuki! (nie tylko za mnie, ale za naszych Polaków - taka mała podpowiedź;-)

Pozdrowienia z Sielskiego Życia :-)

27 maja 2010

SAŁATKOWO...

Jeszcze takiego maja nie pamiętam... Właśnie w tym momencie na moim niebie tworzy się ogromna chmura burzowa i za chwilę mogę się spodziewać fali deszczu. Maj pełen deszczu, a to mnie wprawia w naprawdę podły nastrój. Już się cieszyłam na koniec kwietnia gorącym słońcem i przepiękną, długo wyczekiwaną wiosną. Mój różowy, miejski rower został odkopany z piwnicy i zaniesiony do serwisu. Wypiękniony czekał już tylko, by wprawić go w ruch, nawet różowy dzwonek dostałam w prezencie od panów z serwisu (!) A tu co? ciągle pada... I chyba własnie tak długi czas nie odzywałam się, nie miałam na nic ochoty. Wena uciekła hen, gdzieś daleko i raczej szybko nie wróci. A chęci do gotowania też jakoś mi zabrakło. Został mi tylko szybki tryb życia, ciągle studia i praca, wszystko w biegu. Pomocne lekarstwo na chandrę, ale tylko tymczasowe... Postanowiłam wziąć się w garść, bo nie ma co się rozczulać.


Dlatego zaczęłam od mojej kuchni ;-)
Przez to, że cały czas jestem w biegu, potrzebowałam czegoś co będzie dobre na ciepło i na zimno. SAŁATKI!


Pierwsza sałatka, to jedna z moich ulubionych i nieśmiało powiem, że była moją innowacją. Zrobiłam ją, ot tak sobie, to co miałam w lodówce i nie spodziewałam się tak dobrego smaku.






Salade aux Brocolis

1 brokuł
1 duża cebula
5 dużych pieczarek
250 g makaronu świderki
oliwa z oliwek, sól, pieprz
przyprawa Fit Up
jogurt naturalny
majonez

Rozpoczynamy od obrania pieczarek i cebuli, siekamy je w kostkę i wrzucamy na patelnię. Cebulę najpierw, żeby sama trochę się zeszkliła. W tym samym czasie gotujemy makaron i osobno brokuły. Jak już usmażyliśmy pieczarki i cebule, makaron i brokuły są ugotowane, to wrzucamy wszystko do jednej miski. Sos to mieszanka 3 łyżek majonezu i 3 łyżek jogurt naturalnego (możecie to też zastąpić JojoMajo). Mieszamy i doprawiamy. I w 15 minut gotowe! Szybko, prosto i smacznie :-) Jak zjem taką miseczkę, to po prostu pękam, bo takie jest sycące!








Druga sałatka, odkryłam ten przepis w gazecie i nie spodziewałam się, że może być taka pyszna i dlatego zawsze trzeba próbować. A poza tym nigdy nie mogłam się przekonać do paluszek surimi, a teraz to nimi się zajadam!



Salade aux Surimi

paczka paluszków surimi
główka sałaty lodowej
ogórek zielony
3 pomidory
3 jajka
starty ser żółty
ząbek czosnku
śmietana
majonez
sól, pieprz

Rozpoczynamy od gotowania jajek, bo to najdłużej trwa (czyli 10 minut!). Myjemy sałatę, ogórek i pomidory. Sałatę łamiemy, a nie kroimy (!), natomiast ogórek, pomidory i paluszki surimi kroimy w kostkę. Oczywiście wcześniej z paluszków ściągamy folię. Na grubej tarce trzemy ser żółty, chyba że już mamy gotowy w paczce. Wszystko wrzucamy do miski i czekamy aż jajka będą gotowe, żeby je też pokroić. Sos składa się z 3 łyżek śmietany i 2 łyżek majonezu, doprawiamy posiekanym czosnkiem, pieprzem i solą. Teraz wszystko mieszamy i gotowe! Ta sałatka jest jeszcze szybsza. Także jak dzisiaj wróciłam z uczelni i złapał mnie mały głód, to od razu ją zrobiłam.





Zrobiłam pół porcji (bo tylko dla mnie), ale i tak musiałam rozdzielić na 2 miseczki, bo nie mogło się zmieścić. A ja się cieszę, ponieważ mogę się jeszcze dłużej rozkoszować tym smakiem :-) 













Także wróciłam do mojego gotowania. Wczoraj też trochę poszalałam i na kolację zrobiłam tartę z bakłażanami. Nie wiedziałam, jak wyjdzie bo robiłam ją pierwszy raz, ale rewelacja. Ogólnie to tarty uwielbiam, nauczyłam się ich robić we Francji i opycham się nimi do dziś. Tarta z bakłażanami skończyła się w mgnieniu oka, że nawet zdjęcia nie zdążyłam zrobić, ale przepis znalazłam  na www.ugotuj.pl. 
Najbardziej to przyjemność mi sprawia, kiedy mogę dla kogoś ugotować, choćby najprostszą rzecz, ale zawsze cieszy, że przy tym spędzasz z kimś czas rozmawiając, dyskutując i żartując.
Dlatego, życzę Wam, żebyście mieli zawsze dla kogo gotować i wykorzystali posiłek do spotkań z najbliższymi. Żeby właśnie obiad czy kolacja stały się momentami spokoju, kiedy możemy usiąść z kimś i po prostu pogadać po całym dniu....

Bon appetit!!!

26 maja 2010

DZIEŃ NASZYCH MAM...

Każda z nas jest matką lub dopiero czeka, aby nią zostać. Jeszcze nią nie jestem, ale podziwiam wszystkie kobiety, które zostały już matkami. Dopiero narodziny dziecka pokazują, jakie posiadamy w sobie ogromne pokłady bezgranicznej, czystej miłości. Miłości, która nie pyta "po co" albo "za co", tylko jest po prostu. Ramiona tej miłości ochraniają nas zawsze, a najpiękniejsze jest to uczucie, że jej nigdy nie zabraknie.
W świecie wiecznej konsumpcji i szybkiego trybu życia, świadomość istnienia wiecznej miłości matki daje nam gwarancję tego, że rzeczy materialne nigdy nie zastąpią uczuć i bliskości z drugim człowiekiem.
MIŁOŚĆ jest tym spoiwem wszystkiego. I nic więcej.
Dlatego dla mojej Mamy i wszystkich mam, dziękuję że jesteście. W każdej z Was płynie ogromna energia, która nigdy nie zaginie, ponieważ jesteście matkami.
Mamuś, chciałabym być dla swoich dzieci drogowskazem, ramieniem do wypłakania i tarczą obronną, tak jak Ty jesteś dla mnie. Dziękuję Ci za wszystko:*
Całe pole żonkili dla Was wszystkich kobietki, obecnych i przyszłych MAM!!!

6 maja 2010

DOMOWY CHLEB NA ZAKWASIE

Ze względu na mój trochę chory żołądek musiałam zrezygnować ze zwykłego chleba i z wszystkiego co jest na drożdżach. Już myślałam, że pożegnam się z moimi ulubionymi kanapkami, aż tu nagle spróbowałam chleba mojej koleżanki. Domowy, na zakwasie, bez żadnych chemicznych dodatków, bez drożdży. Pomyślałam to przecież dla mnie! No ale przecież pieczenie chleba, to ciężka i długa praca. Jak się okazało byłam w błędzie. Chleb robi się szybko i w zwykłym piekarniku. Zakwas stał się swoistym łańcuszkiem. Moja koleżanka, dostała od szwagierki i rozdała innym, w tym mnie:)!!! Ola dziękuję!!!
Skoro piszę, że takie proste, to zaczynajmy!

1 kg mąki
3/4 szkl. płatki owsiane
3/4 szkl. otręby pszenne
3/4 szkl. słonecznik łuskany
3/4 szkl. siemię lniane
3 łyżeczki soli
3 łyżeczki cukru
3 łyżki zakwasu
0,5 litra wody gazowanej
0,5 litra ciepłej wody przegotowanej

Należy wszystko wymieszać w wysokim naczyniu. Kolejność składników taka jak w przepisie. Woda przegotowana musi mieć taką temperaturę, żeby można było zanurzyć rękę. Odstawiamy miskę na 2 godziny.
Po tych 2 godzinach, odkładamy 3 łyżki ciasta do słoika i chowamy do lodówki. Z tego powstanie zakwas.
Ciasto rozlewamy do 2 foremek wysmarowanych olejem. Ja używam prostokątnych 40x12. Odstawiamy je w ciepłe miejsce na 10 godzin. Następnie pieczemy w 180 stopniach przez 1godz.15 minut.
Najlepiej wszystko zrobić wieczorem, żeby pozostawić ciasto na noc, a rano rozkoszować się świeżym chlebem:)


Z moją mamą trochę poeksperymentowałyśmy i zaczęłyśmy dodawać też inne składniki. Raz zrobiłyśmy orzechowy chleb. Mąki dałyśmy 0,5 kg orzechowej i 0,5 kg pszennej, no i oczywiście do wszystkiego mnóstwo orzechów włoskich. Ale hiciorem jest do dzisiaj chleb z oliwką!! Uwielbiam go, trzeba dodać tylko oliwki na końcu, kiedy ciasto jest już w foremkach. Jest jeszcze pyszny chleb ze śliwką!

Czekam też na wasze pomysły. Może próbowałyście już z czymś innym?
A jeśli chodzi o zakwas... będę dalej prowadzić łańcuszek i mogę dać słoiczek każdej osobie z Wrocławia albo z Legnicy. Natomiast jeśli mieszkacie gdzieś daleko, to spróbujcie w swoich piekarniach poprosić o zakwas. Myślę, że na pewno z Wami też się podzielą. A zatem pieczcie i ....

Bon appetit!!!

5 maja 2010

ZNÓW PRZYSZEDŁ MAJ...

... a z majem bzy... i tak nucę sobie do lata, do lata... hehe każdy, kto mnie zna zaraz kojarzy tę piosenkę ze mną i chyba tak już pozostanie na zawsze, a Bajm nieświadomie zrobił mojej rodzinie reklamę;) Majowo, bzowo i kasztanowo zrobiło się na ulicach i chociaż ten weekend nie dogodził słońcem, to i tak był cudowny. W gronie rodziny i przyjaciół, tu jakaś wycieczka, tu zaraz grill, co chwilę coś przyjemnego. Ten weekend obfitował w zwiedzanie okolic pod kątem zamków i pałaców Dolnego Śląska. Naprawdę odkryliśmy kilka pięknych zakątków, gdzie jeszcze wrócimy z przyjaciółmi i to na pewno na dłużej:)





Ale weekend nie był tylko wyjazdowy. Odezwała się też we mnie trochę dusza domatora i dokopałam się do różnych pamiątek, starych książek, zdjęć, pamiętników. Momentami nie mogłam się oderwać, wróciły wspomnienia, stare marzenia... Przypomniałam sobie o takiej małej książeczce, którą kiedyś znalazłam na straganie starych książek w Paryżu. W środku też była karteczka, zaznaczona na którejś stronie, ktoś nie skończył czytać i tak pozostało. Ta zakładka też ma swoją historię. Jest to obrazek katedry z Sanlis. Była to kolekcja zdjęć katedr dołączonych do pudełka kakao. Achhh! Lubię takie rzeczy, czuje się pozostawioną historię po kimś. Jak zobaczyłam tą książkę,  to od razu sobie wyobraziłam starszą panią siedzącą w fotelu, obok na stoliku gorąca filiżanka herbaty, a ona taka pochłonięta lekturą...




A książka ma już nie małą historię, ponieważ została wydana w 1916 roku. Pewnie przewinęła się przez wiele rąk i znalazła wielu czytelników. Na razie wstrzymuję się z jej przeczytaniem, starofrancuski to dla mnie wyzwanie, także czekam na odpowiednią chwilę, kiedy ogarnie mnie oaza spokoju....

Dokopałam się do starych zdjęć do mojej babci i dziadka. Babci niestety nigdy nie widziałam, umarła zanim się jeszcze urodziłam. Wiele osób sądzi, że jestem do niej podobna. Nie wiem, czy kiedyś zastanawialiście się, że macie jakieś duchowe powiązanie, jakąś więź z osobą, której nigdy nie widzieliście? Zawsze ogarnia mnie takie uczucie jak oglądam jej stare zdjęcia. Tato kiedyś mi o niej opowiadał i chyba mam kilka cech charakteru, takich jak babcia miała. Może przejęłam cząstkę jej duszy? Wiele razy się nad tym zastanawiałam i myślę, że dusze umarłych krążą z nami i są wciąż przekazywane nowym pokoleniom...


Już koniec tych wspomnień, bo tu pracowity tydzień zapowiada się...:)

30 kwietnia 2010

MAMO, STO LAT!!!

Dzisiaj urodziny mojej mamy. Zaraz szybko się pakuję i zostawiam Wrocław, żeby odwiedzić mamę. Zaplanowany prezent już czeka w salonie SPA, więc mam nadzieję, że ten dzień będzie dla niej pełen spokoju i przyjemności. Teraz przypomniały mi się sytuację, dość zabawne, kiedy  faceci nas podrywali nie przypuszczając, że to matka i córka. Do dziś się śmieję, że na "podryw" to tylko z mamuśką będę wychodzić. Nie będę tutaj zdradzać, ile lat dzisiaj kończy, ale pochwalę się, że wygląda na 10 mniej! Już tyle osób nie uwierzyło, że ma dwie dorosłe córki, bo przecież tak młoda kobieta nie może jeszcze! Ale ja myślę, żeby być młodym, nie trzeba ubierać się jak nastolatki czy stosować sto tysięcy kremów przeciwzmarszczkowych, tylko trzeba mieć w sobie tego ducha młodości. Optymizm i wewnętrzny duch młodości to chyba właśnie eliksir na długowieczność.
Nasze babskie wakacje w Prowansji. Od razu widać jak promienieje! 

To zdjęcie przypomina nasz wspólnie spędzony czas, bo na co dzień nie mamy go zbyt wiele. Ja już wyfrunęłam z rodzinnego gniazda. Duże miasto wciąga w szybki tryb życia, studia, praca i tak w kółko. Teraz własnie spełnia się marzenie mojej mamy - domek na wsi. Wielkie przygotowania do przeprowadzki w lipcu, no i oczywiście do remontu starego domu. Każdy jest tym podekscytowany, a my z mamą szalejemy z pomysłami aranżacji i dekoracji. Myślę, że ten dom stanie się moją odskocznią i samotnią od wielkiego miasta...:) Już się nie mogę doczekać porannej kawy na tarasie...achhh ale to już niedługo;)
A teraz, mamuś! Wiem, że zawsze będziesz młoda, bo to płynie z twojego wnętrza i żadna metryka tego nie zaburzy. Każdego dnia spełniaj swoje marzenia!!! I niech zawsze słońce świeci Ci mocno w duszy, tak jak dzisiaj na niebie! Kocham Cię:*

P.S. I tak zaraz się zobaczymy, bo przyjadę i Cię wyprzytulam, ale musiałam to napisać;)

27 kwietnia 2010

ZAPIEKANKA WŁOSKA

Specjalnie dla Pauli, która mi się tu uprasza o przepis:)
Kuchnia francuska i włoska to moje ulubione, więc cały czas wracam do tych przepisów. Już na weekend zaplanowałam, że ją zrobię. W tym tygodniu jestem zalatana, a na nią trzeba trochę więcej czasu poświęcić. Także jeśli nie macie pomysłu, co ugotować najbliższym, to może spróbujcie tego. Wierzę, że wszystkim będzie smakować;-)

250 g makaronu rurki
300 g mięsa mielonego
2 duże cebule
2 puszki krojonych pomidorów
6 jajek
200 g mozzarelli
100 g sera żółtego
czosnek
sól, pieprz
oliwa z oliwek
masło do wysmarowania naczynia

Pokrojoną cebulkę smażymy na patelni, a potem dorzucamy mięso mielone. W tym samym czasie gotujemy na twardo jajka, a w drugim garnku makaron. Prawdziwi Włosi nie żałują soli, nie pytają się ile trzeba, tylko po prostu sypią. I to z jaką gracją! Więc do makaronu sypię sól z gracją, tyle, na ile mam ochotę;) Makaron przestajemy gotować 2-3 minuty przed planowym zakończeniem, żeby był taki lekko pół-twardy, bo zdąży jeszcze zmięknąć w trakcie pieczenia ze wszystkim. Przygotowujemy także sery: mozzarellę kroimy w kostkę, a żółty ser (może być gouda, edamski, jaki macie pod ręką;-) trzemy na tarce.
Naczynie (ja używam żaroodpornego) smarujemy masłem i naprzemiennie układamy w nim warstwy: sos pomidorowy, warstwę makaronu, sos pomidorowy, mięso, mozzarella, makaron i ser żółty. I tak na przemian, aż skończą się wszystkie składniki.
Całość przykrywamy folią aluminiową, pieczemy w piekarniku ok. 40 min. w temp. 180-200 stopni.

Bon appetit!!!

P.S. Zdjęcie dorzucę, jak tylko ją zrobię. Achhh przez to pisanie, głodna się zrobiłam...;-)

21 kwietnia 2010

KURCZAK W SOSIE CURRY

Jeden z moich ulubionych sosów, bo taki prosty i pyszny!

Co potrzebne?:
2 piersi z kurczaka
1 cebula (duża)
śmietana 18%
curry
sól, pieprz
oliwa z oliwek

Pokrojoną cebulę (w pół-księżyce) smażymy na patelni do momentu, aż się zeszkli. Następnie dorzucamy kawałki kurczaka. Kiedy będą już zarumienione dolewamy śmietanę (jeśli to małe opakowanie, to całe, jeśli duże to połowa). Dusimy, przez jakieś 10 minut, aby wszystkie składniki połączyły się ze sobą. Jeśli śmietana za bardzo się zetnie, trzeba trochę dolać wody. Wrzucamy curry (z reguły sypię prawie połowę opakowania, żeby dobrze poczuć smak), doprawiamy solą i pieprzem i czekamy chwilę, aż wszystko razem nabierze smaku;-)
I gotowe!
Najlepiej smakuje z ryżem;-)

Bon appetit!!!

P.S. Jak kiedyś miałam już bardzo dojrzałego banana, prawie czarnego, którego pewnie bym nie zjadła, to pokroiłam go i dorzuciłam do sosu (musi się trochę poddusić wcześniej z samym kurczakiem) Wyszła pycha! Taki słodko-kwaśny smak:)

KURCZAK W SOSIE WIOSENNYM

Myśląc wciąż o moich koleżankach studentkach, chcę im pokazać, że gotowanie w czasach studenckich może być proste i zdrowe, a przede wszystkim szybkie! Bo naprawdę, dziewczyny ile można zjeść zupek chińskich czy odgrzewać gotowce ze słoika?!
Mam tutaj coś, co jest zdecydowanie lepsze od tych wszystkich sosów z Knorra, a przygotowanie jego zajmuje tyle samo co ze słoika:)

Co jest potrzebne?:
 2 piersi z kurczaka
 3 łyżki mleka
 1 łyżka mąki
 1 łyżka musztardy
 koper (dużo!;-)
 kostka bulionu rosołowego
 oliwa z oliwek
 sól, pieprz

Pokrojone piersi z kurczaka wrzucić do rondelka i podsmażyć je na oliwie. W momencie kiedy kurczak się zarumieni dolewamy bulion rosołowy. Wcześniej kostkę bulionu wrzucam do kubka i zalewam wrzątkiem (kubek jest to dobra proporcja do sosu). Kurczak w tym bulionie ma się dusić. A w tym czasie przygotowujemy: w miseczce mieszamy mleko, mąkę i musztardę (3xM) na gładką masę (żeby nie było grudek!). Wlewamy to do duszącego się kurczaka, wciąż mieszamy aż wszystko ładnie się połączy. Możemy lekko doprawić, ale musztarda już i tak nadaje rewelacyjny smak. A na samym końcu, gdy skończymy gotować, dorzucamy pokrojony koper.
Można zjeść z ryżem, młodymi ziemniakami, ale ja najbardziej lubię z kuskusem (więc jeszcze szybciej:-)
Wszystko mi zajęło może z 15 minut;-)


Bon appetit!!!

19 kwietnia 2010

CIASTO CZEKOLADOWE Z MIKROFALÓWKI

Gosia mnie tu poganiała, żebym szybko podała przepis na ciasto czekoladowe.
Odkryłam go we Francji (znów!), kiedy miałam straszną ochotę upiec ciasto, a nie miałam piekarnika. I nawet nie spodziewałam się, że mikrofalówka będzie takim zbawieniem.
Co będzie potrzebne:

2 tabliczki gorzkiej czekolady
125 g masła lub margaryny
125 g cukru
60 g mąki
3 jajka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
orzechy włoskie, cynamon lub co, kto lubi z czekoladą:-)

Czekoladę połamać na kawałki i wrzucić je do szklanego naczynia (najlepiej okrągłe, ja używam żaroodpornego), dodać masło i rozpuścić je razem w mikrofalówce na 2 minuty, potem wymieszać na gładką masę.
W drugiej misce ubić jajka, potem dodać cukier, mąkę i proszek do pieczenia. Następnie przelać to do naczynia z czekoladą i masłem i delikatnie wymieszać. Uwielbiam ten smak czekolady z resztą składników! Oblizuję łyżkę jak małe dziecko:-) hehe
 Jeszcze czekolada na ustach mi została, po tym oblizywaniu ;)

Na końcu możemy dorzucić orzechy lub cynamon, lub cokolwiek innego co nam smakuje z czekoladą:-)
Całość pieczemy w mikrofalówce przez 8 minut w najwyższej mocy ( z reguły to 850W).

Wiem, że dla wielu to może być niewyobrażalne, pieczenie w mikrofalówce! Moje koleżanki nie wierzyły mi i stały całe 8 minut patrząc jak rośnie i jak zapach roznosi się po kuchni. Jak już się później do niego dopadły, to niewiele zostało ;-)
Także jest to ciasto na niezapowiedzianych gości, na małego głoda albo nawet na urodziny. Łącznie ze zjedzeniem wszystkiego zajmuje to jakieś 20 minut ;-)


I już połowa zjedzona do kawki!!! :)

Bon appetit!!!

NALEŚNIKI Z SEREM PLEŚNIOWYM

Kolejne naleśniki, tym razem z serem pleśniowym...
Niewiele nam jest potrzebne, a smak jest rewelacyjny!
 szynka
 ser pleśniowy
 orzechy włoskie
 sól, pieprz
Tak samo, jak w naleśnikach "complet", w momencie, gdy jedna strona jest już upieczona przewracamy na drugą i zaczynamy od szynki, pokrojonego w plastry sera pleśniowego, a na końcu pokruszone orzechy. Składamy na pół, a potem jeszcze raz, żeby wyszedł trójkąt.

Bon appetit!!!

18 kwietnia 2010

NALEŚNIKARNIA

Gotowanie odkryłam dopiero dwa lata temu, a wcześniej to nawet panierki do kotleta nie potrafiłam zrobić;-) Momentem przełomowym była Francja. Roczny pobyt tam pokazał mi, że potrafię i nauczyłam się kultury jedzenia. Uwielbiam gotować dla kogoś! Wtedy jedzenie nabiera innego smaku, spędzony czas z innymi pozwala na relaks i przyjemność. Gotuję prosto, bo we Francji dowiedziałam się, że sekret tkwi w wydobyciu składników bez nadmiernego przyprawiania. Zbyt duże mieszanie, dokładanie kolejnych rzeczy burzy smak.
Chciałbym też pokazać moim koleżankom studentkom, ale oczywiście też innym "niewolnikom zupek chińskich", że gotowanie może być proste, łatwe i przyjemne.
Dziewczyny startujemy!

P.S. Panowie (jeśli to czytają), nie obrażajcie się na mnie! Dla was też są te przepisy! ;-)






 CRÊPERIE
czyli NALEŚNIKARNIA

Zaczynam od mojego popisowego dania. Wiele czasu potrzebowałam na znalezienie idealnych proporcji na ciasto naleśnikowe. Każdy mówił inaczej, tu dodaj proszek do pieczenia albo wodę gazowaną, albo, albo... Na szczęście Francja! Sekret znów tkwi w prostocie. Wbrew pozorom Francuzi nie gotują w skomplikowany sposób, ale za to jak pysznie!
Moi znajomi, jak się tylko dowiedzą, że robię naleśniki to za 5 minut już są. Moja siostra jak tylko do niej przyjadę, to prosi mnie o nie. Jedynie mojej mamie dałam przepis, ale ona powiedziała, że tak jej nie wychodzą. Teraz podzielę się moim sekretem z innymi, żebyście też poczuli ten piękny unoszący się zapach w kuchni i sprawili przyjemność swoim najbliższym:)

Ciasto na naleśniki:
4 szklanki mleka
3 jajka (najlepiej wiejskie, nie dawajcie nigdy tzw. "trójek")
2 szklanki mąki
1 szczypta soli (nawet jeśli robicie na słodko)
0,5 szklanki cukru (jeśli na słodko)

Wszystko zmieszać mikserem albo trzepaczką (ale to już trzeba mieć dużo sił, żeby mieszać ;-)
Z tych proporcji wychodzi 12-13 naleśników na średniej patelni, w zależności czy potrzebujecie mniej lub więcej odpowiednio zmieniacie proporcje. 
Ważne jest też, żeby nie lać olejem po patelni!!! Polacy mają nieznośną tendencję do przesadzania z tłuszczem. Tutaj wystarczy delikatnie polać na ręcznik papierowy i co drugi naleśnik przetrzeć patelnię. Jeśli ktoś nie ma teflonowej patelni, to trzeba przecierać przed każdym naleśnikiem. Jeśli będziemy polewać olejem cały czas, naleśniki wyjdą zbyt tłuste, a nie puszyste.
W tym cieście ważne są jajka, dlatego zaznaczyłam wcześniej. Jajka nadają puszystości, więc jeśli to będą "trójki", czyli najgorsze jajka, bo kury hodowane są w niehumanitarny sposób. Staram się zawsze mieć wiejskie jajka prosto z targu.
I do dzieła!

NADZIENIE
Ze względu, że zaczęłam swoją kulinarną przygodę we Francji, to będą tradycyjne naleśniki francuskie, czyli "complet" (dla mojej siostry, jej ulubione):
jajko
szynka
ser żółty (starty lub w plastrach)

Kiedy już jedna strona naleśnika jest upieczona, przewracamy i w tym momencie kładziemy do połowy plasterek szynki, po dłuższej chwili dorzucamy ser żółty (starty rozpuści się szybciej), a na końcu wcześniej przygotowane jajko. Jajko rozbijamy do miseczki i "rozbełtujemy" je. Na naleśnika dajemy kilka łyżek rozbełtanego jajka, żeby zajęło całą jego powierzchnię. Czekamy, aż jajko zetnie się i składamy na pół, a za chwilę jeszcze raz na pół. Powstanie trójkąt. Jeśli ktoś lubi bardziej na ostro, to może sobie wcześniej przyprawić.
I już można wszamać! Czasami można się najeść tylko tym jednym naleśnikiem, bo naprawdę jest bardzo sycący.





Bon appetit !!!

P.S. Zdjęcia wkleję później jak zrobię naleśniki, bo na dzisiaj zaplanowałam niedzielny rosół i pieczone skrzydełka. W kolejnych postach zamieszczę kolejne nadzienia do naleśników, bo mam ich sporo. A za niedługo będą też tradycyjne bretońskie naleśniki.